wtorek, 24 czerwca 2014

Mistrzostwa Europy w Towerruningu - Wiedeń

Mamy coraz więcej dyscyplin sportowych, do których nie potrzeba pięknych okoliczności przyrody, ani drogich stadionów. Jest coraz więcej sportów uprawianych w „dżungli miejskiej”, wykorzystujących najnowsze osiągnięcia architektoniczne. Na przykład Towerruning – czyli bieganie po schodach na najwyższe budynki. Co roku na świecie rozgrywa się ponad 200 wyścigów w klatkach schodowych. Między innymi w Warszawie rozegrały się już 4 edycje biegu na Rondo 1, rozgrywanego jako Grand Prix of Poland w ramach Towerruning World Cup 2014.
W ostatni weekend (20-22 czerwca) rozegrał się turniej w ramach Mistrzostw Europy w Towerrunningu. Trzy wyścigi, trzy różne budynki, w trzech różnych miastach, w trzech różnych krajach. W piątek 779 stopni na Danube Tower (Wieża Dunajska) w Wiedniu. W sobotę  AZ Tower w Brnie, 30-to piętrowy, najwyższy budynek w Republice Czeskiej, w niedzielę 430 stopni do UFO Tower w Bratysławie. 

Dzięki marce 4Flex, która jest sponsorem dwóch polskich zawodników: Piotra Łobodzińskiego i Bartosza Świątkowskiego startujących w Mistrzostwach Europy, również znalazłam się na liście startowej. Ruszyliśmy w czwartek rano mocną ekipą blogerów-biegaczy, czyli ja, Dota Szymborska (OnEginEtaTopa), Hubert Mohamed Kred (Amator Runner Hubert Kred), Daniel Karolkiewicz z Entre.pl (Duny Run blog biegowy), Piotr Cypriański z NewBalance.pl Team oraz ekipa Sport Evolution: Kamila, Piotr i Darek. 

Cel podróży: Bratysława, gdzie była nasza baza noclegowa i skąd dojeżdżaliśmy na zawody do Brna i Wiednia. Urocza Bratysława, położona nad pięknym modrym Dunajem. Nad rzeką rozciąga się ogromy most, zwieńczony potężnym pylonem, na którego szczycie umieszczono okrągły spodek przypominający UFO. Taki oto widok przywitał nas gdy dotarliśmy wczesnym wieczorem. UFO miało być miejscem ostatniego wyścigu. Obiekt może nie tak bardzo wysoki, ale wąskie podpory pylonu trochę przerażały, gdy wyobraziłam sobie wnętrze jednej z nich jako trasę biegu. 

Pierwszy wyścig zaplanowano w Wiedniu w Donauturm – Dunajskiej wieży radiowo-telekomunikacyjnej, w piątek o godzinie 18. Wieża została zbudowana w latach 60. z okazji Międzynarodowej Wystawy Ogrodów. W owym czasie była to najwyższa żelbetonowa konstrukcja w Europie. 

Ruszyliśmy rano, zaraz po śniadaniu. Do celu dotarliśmy dość szybko, zatem było całkiem sporo czasu na poszwendanie się po wiedeńskiej starówce. Przepięknej i pełnej turystów, również polskich. Były seflie, polowanie na darmowe wi-fi. Niektórzy skonsumowali wiener schnitzel, niektórzy szklaneczkę spritzera. 

Koło 15 przetransportowaliśmy się na Wyspę Dunajską pod Donauturm. Wysoka budowla z lat 60. robiła wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robiły jej wnętrzności: wysoka klatka schodowa bez okien i metalowe schody ze stromymi, wysokim stopniami. Ponury widok. Spróbowałam wbiec na schody i jakoś nie wydało mi się możliwe, że mogę biec nimi 30 pięter na samą górą.  
Wjechaliśmy na górę windą, w niepełnym składzie. Niektórzy się obawiali, niektórzy chcieli sobie zachować piękny widok na koniec jako niespodziankę.  A było co zostawiać. Z góry rozciągał się cudowny, zapierający dech w piersiach widok na przeogromne, zielone tereny Wyspy Dunajskiej, Dunajskie Centrum Biznesowe, Dunaj i kanał Dunajski, cały Wiedeń, okoliczne wzgórza i w końcu na horyzoncie Alpy. 

Na dole przybywało zawodników. Przybyła, jako gość specjalny, Australijka Suzy Walsham, The Queen of Towerrunning, trzykrotna zwyciężczyni Towerrunning World Cup. Poznałam naszych faworytów: Piotra Łobodzińskiego i Bartosza Świątkowskiego z 4Flex Team. Atmosfera była dość swobodna, wręcz piknikowa: zawodnicy leżeli na trawie, grała muzyka, pod namiotem stała czerwona wanna (tak, łazienkowa wanna z nóżkami) wypełniona lodem i napojami , w tym również piwem. Większość zawodników znała się z innych imprez. To dyscyplina raczej niszowa i popularyzowana dzięki zajawce grupy zapaleńców, którym po prostu zależy na dobrej zabawie w zaprzyjaźnionym gronie.

Zawodnicy startowali w dwóch kategoriach: Elita, czyli „wyczynowcy”, w tym nasi faworyci z 4Flex Team, oraz w kategorii Open , czyli amatorzy, w tym my blogerzy i ekipa Sport Evolution. Wyścig zaczynała kategoria Open, następnie Elita, przy czym faworyt wyścigu (nasz Piotr Łobodziński) biegł jako ostatni.  Amatorzy mieli biec w odstępach 15 sekundowych, co oznacza, że mogli poszturchiwać się na schodach, jeśli słabszy nie chciałby puścić szybszego. Elita miała biec co 30 sekund i w tym przypadku raczej nie było szans na wyprzedzanie – zawodnicy mogli skupić się na walce z własnym zmęczeniem.

Ja i Dota startowałyśmy na początku. I dobrze, bo stres się pojawił. Nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Czy dam radę biec? Jak długo? Kiedy mi nogi wysiądą? Jak rozłożyć siły? Czy w ogóle się przejmować, skoro to mój debiut i biegnę kompletnie bez przygotowania.
Wystartowałam. Wbiegłam na schody i po kilku sekundach zobaczyłam wchodzące przed sobą zawodniczki. Tak, szły nie biegły. Więc też postanowiłam iść. Ale robiłam to dość żwawo, co drugi stopień, pomagając sobie rękami i wciągając się po poręczy, że w końcu wyprzedziłam kilka zawodniczek. Było dość ciemno. Metalowe schody hałasowały w charakterystyczny sposób. Zawodniczki głośno dyszały, niektóre kaszlały. Ja pewnie też dyszałam, bo bardzo ciężko się oddychało. Było duszno, czułam w ustach się kurz i metaliczny posmak. Sztuczne światło w betonowym „kominie” było dość przygnębiające. 

Czułam się jak w thrillerze, w ucieczce przed jakimiś Zombie. Każdy flajt schodów był numerowany od 1 do 60, co odpowiadało 30 piętrom i strasznie się dłużyło. Około 10 piętra poczułam, że lekko odcina mi nogi. Zwolniłam, ale nie zatrzymywałam się. W końcu dojrzałam pod sobą Dotę. Doganiała mnie. 

To nie był przyjemny wyścig. Pomyślałam sobie, co to za dziwna dyscyplina? Nie lepiej biegać na świeżym powietrzu? W lesie? W parku? Czy choćby w mieście, ale na powietrzu? Jednak zaletą tego wyścigu jest fakt, że nie twa on długo. Po niespełna siedmiu i pół minutach byłam na górze. Wybiegłam z betonowego lochu i znalazłam się w przyjaznym otoczeniu, gdzie była jasna podłoga i dzienne światło. Nogi mi drżały. Czułam piekący ból w tchawicy sięgający aż do płuc. Nie mogłam złapać oddechu. I nie mogłam przestać kaszleć. Ale już było po wszystkim. Dostałam wodę. Mogłam podziwiać cudowny widok. Po 10 minutach nogi przestały drżeć i zaczęły normalnie działać. I tyle tego wysiłku. 

Finisz Elity był spektakularny. Stałam na górze osłupiała, patrząc jak po kolei wpadają na metę i następnie padają na ziemię, jakby im ktoś podcinał nogi. Wpadali co 15 sekund i ratownicy medyczni musieli ich usuwać, dosłownie przeciągać po podłodze, żeby następni mieli gdzie paść. Bo wszyscy padali i ładnych kilka minut nie byli wstanie się podnieść. Niektórzy wymiotowali. To chyba normalne po takim wyczynie.  Po kilku minutach zalegania wstawali na nogi i wracali do siebie.  To chyba sporo mówi o wysiłku. Nie jestem pewna czy sama byłabym wstanie tyle z siebie dać.

Wiedeński wyścig wygrał Piotr Łobodziński, z czasem 3:26:85. Mnie zajęło to ponad 2 razy dłużej. Daniel wbiegł ze znakomitym wynikiem (4:04:13) wyprzedzając, jak się potem okazało, ponad połowę zawodników z Elity. Wśród kobiet najszybsza była Adrea Meyr, ultra szczupła Austriaczka. Nasza Polka, Dominika Wiśniewska-Ulfik była czwarta. Dota była 5 sekund lepsze ode mnie. 

Po dekoracji zawodników przeszliśmy na bankiet w restauracji na szczycie  wieży. Wtedy zrozumiałam dlaczego zawody zaplanowano na godzinę 18. Do stołów zasiedliśmy koło 22 i ujrzeliśmy pełną świateł wieczorną panoramę  Wiednia. A to zupełnie nowe doznanie. Przy okazji odkryliśmy ze zdziwieniem, że okrągła restauracja obraca się wokół własnej osi i w czasie nawet niezbyt długiego posiłku można podziwiać całą panoramę Wiednia nie ruszając się od stołu.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz