czwartek, 26 czerwca 2014

Mistrzostwa Europy w Towerruningu - Bratysława

Donaurturm zlaliczone. ZA Tower w Brnie też. Zostało UFO w Bratysławie.
UFO, które zerkało na nas codziennie, od samego rana. Przede wszystkimi widzieliśmy UFO podczas śniadania, przez olbrzymie okna jadalni naszego hotelu. Umieszczone wysoko na moście witało nas, gdy wracaliśmy z kolejnych wyścigów.
Piękna słoneczna niedziela, idealna pogoda na piknik nad pięknym modrym Dunajem. Bo tak faktycznie wyglądał ostatni etap mistrzostw. UFO to spodek umieszony na szczycie pylonu górującego nad potężnym mostem łączącym dwie części miasta: lewą z zamkiem na wzgórzu i starym miastem, prawą bardziej zieloną z rozległymi terenami idealnymi choćby do biegania. 

Woda w Dunaju ma niesamowity kolor:  jest szmaragdowa (na pewno nie modra). Wzdłuż prawego brzegu mnóstwo jest terenów rekreacyjnych. Są parki, plaże, knajpki z tarasami z widokiem na rzekę, są tez knajpki na barkach. Trochę jak w Warszawie, tyle że odniosłam wrażenie, że Bratysława od wielu, wielu lat korzysta z uroków swojej rzeki. My Warszawiacy dopiero od niedawna.

Pod UFO oczywiście też jest „plaża” – Plaz pod Uform, miejsce w stylu Cafe del Mar: fotele, leżaki, Bean bagi, parasole, bar z drinkami, klubowa muzyka i… piękny widok na most i lewy brzeg Dunaju. I w tym właśnie dunajskim „Cafe del mar” usadowiło się biuro zawodów i start. Mimo nerwówki przedstartowej trudno było się oprzeć chilloutowej atmosferze miejsca, tym bardziej, że pogoda boska i obiecywała cudowny widok z góry.


Tradycyjnie musiałam sprawdzić trasę i ten widok, który niewątpliwie jest największą nagroda. Trasa, hmmm… najkrótsza, ale najtrudniejsza. Początek dość przyjemny, bo trzeba przebiec kawałek ścieżką wzdłuż brzegu rzeki, potem pokonać kilka razy po kilka schodów, wbiegając na poszczególne poziomy mostu, by w końcu dostać się do… wnętrza pylonu, który jest po prostu metalową rurą. Na tyle wąską, że schody biegną do góry bardzo stromo i w formie spirali.  Ciemno, duszno, stromo i może się zakręcić w głowie.
Za to widok z góry urzekający. Najpierw dotarłam (oczywiście windą) do restauracji. Dunaj przy słonecznej pogodzie i błękitnym niebie wyglądał jeszcze bardziej… szmaragdowo. A może to „grynszpan” z domieszką Veronese” (wiedza o kolorach pochodzi z Wikipedii). Na pewno nie jest to kolor modry. O naszej Wiśle można jedynie powiedzieć „zgniła zieleń”, albo co najwyżej „oliwkowy”.

Wyścig kończył się na tarasie widokowym na górze. To był chyba najpiękniejszy widok spośród trzech jakie podziwiałam podczas mistrzostw. Wiedeń był może bardziej spektakularny, rozległy i bardziej urozmaicony, bo i City, i parki, ale ta kojąca, szmaragdowa zieleń Dunaju po prostu mnie hipnotyzowała.

Przed zawodami jeszcze konferencja prasowa. Może konferencja prasowa to za wiele powiedziane, bardziej odprawa zawodników. Uczestnicy przytłaczali ilością obecność mediów. Prezes Towerrunning World Association, Sebastian Wurster miał ogłosić ważną informację. Ważną i bardzo ekscytującą. Otóż: Towerruning World Championships 2015 odbędą się w Qatarze, w The Torch Doha. Budowla (nie przychodzi mi do głowy inne określenie) została wzniesiona w 2006 roku, z okazji Asian Games. Ma 1304 stopni i 51 pięter. Oczywiście mieści się tam luksusowy, 5-gwiazdkowy hotel. Czy chciałabym tam pojechać? Głupie pytanie.
Czas na start! Asfaltowa alejka nad Dunajem. Kolejka startujących dziewczyn z kategorii Open. Puszczają nas co 15 sekund. Już się tak nie denerwuję, bo wiem, co mnie czeka. Jest dużo nowych twarzy. Wysportowane dziewczyny, po strojach poznać, co uprawiają na co dzień: jest kombinezon triathlonistki (nie jestem pewna czy to wygodne), stroje do biegania, typowe zestawy fitness. Pewnie sporo mieszkanek Bratysławy zapisało się na ten wyścig z ciekawości i chęci sprawdzenia się w nowej dyscyplinie. Przede mną startuje Martina, 12-letnia córka Włoskich zawodników, która dzielnie towarzyszy rodzicom.

Początek to miła przebieżka po asfalcie, potem parę schodów, asfalt, parę schodów, znowu asfalt… W końcu wbiegam do pylonu. Jak do metalowego schronu. Ciemno, trzy stopnie w dół, nogi nie trafiają w stopnie, potykam się. Za chwilę metalowe, kręte schody. Strome. Trafiam w najwięższą część stopnia i stopa się obsuwa. Plączą się nogi. Podtrzymuję się poręczy, żeby nie skręcić kostki. Nie łatwy początek. Trzeba wyczuć schody i wiedzieć, gdzie trafiać stopą i w końcu złapać rytm. Jakość zaczynam rytmicznie maszerować jednocześnie podciągam się na poręczach. Jest tak wąsko, że można trzymać się obiema rękami. Dogoniłam Martinę. Dziewczynka ustępuje mi drogi, czekając z boku. Z wdzięczności dziękuję jej po włosku. Ta sytuacja jakoś dodaje mi energii i zaczynam szybciej maszerować. Docieram na górę na trzęsących się nogach, z ogromnym kaszlem i bólem tchawicy. Tak już chyba musi być.
Na górze euforia ze szczęścia, że koniec. I ten cudny widok ze szmaragdowym Dunajem. To pewnie endorfiny. Zwykle zaczynają działać koło 5 km biegu. Ale tu jest dużo bardziej intensywny wysiłek. I ten cudowny widok na końcu. Może jednak zacznę trenować bieganie po schodach?

Pamiątkowe zdjęcie i znowu szkoda mi zjechać. Chętnie bym tam została, ale platforma widokowa na szczycie UFO ma ograniczoną powierzchnię i trzeba zrobić miejsce dla następnych zawodniczek i zawodników. Ale wcale nie trzeba windą. Dota odkryła inny sposób. Można było wyskoczyć przez okno restauracji i zjechać po linie (zip-line) w dół. No ba! Kto tego nie spróbuje!

Wypełniłam wniosek, podpisałam oświadczenie, panowie obsługujący tę atrakcję pozapinali mnie w różne uprzęże, wyprowadzili na parapet, skąd rozciągał się widok na Dunaj, miasto i okolice. Skoczyłam! Spadłam parę metrów w dół po czym już spokojnie zaczęłam zjeżdżać w dół, zawieszona pomiędzy błękitnym niebem i szmaragdowym Dunajem. To dopiero była nagroda za wspinaczkę na metalowe schody! Spora część naszej ekipy skorzystała z takiej formy „zejścia” w dół.
Na dole już tylko chillout w naddunajskiej „Cafe del Mar”, oczekiwanie na start elity i dekorację. I znowu niespodzianka dla naszej blogerskiej paczki. Daniel Karolkiewicz, który osiągnął takie wyniki, że deklasował większość z Elity, został przesunięty tam gdzie jego miejsce, czyli do... Elity. Trochę był niepocieszony bo ominęła go dekoracja w kategorii open – byłby drugi. Ale w Wiedniu i Brnie był tak dobry, że teraz ma prawo ścigać się z tylko Elitą. Daniel! Doha czeka!

Wyniki nie były dla nas niespodzianką. Drużyna 4Flex w czołówce. Mistrzem Europy został Piotr Łobodziński. Bartosz Świątkowski był czwarty w klasyfikacji. W śród kobiet wygrała Austriaczka, Andrea Meyr. Nasza Dominika Wiśniewska-Ulfik była czwarta. Gratulacje.
Ogłoszenie wyników i dekoracja odbyły się z wielką pompą. Był oczywiście był Mazurek Dąbrowskiego. Nigdy nie byłam tak wzruszona słysząc nasz hymn. Może dlatego, że poznałam osobiście Piotra Łobodzińskiego i biegałam to po tych samych chodach. Śpiewałam hymn razem z Piotrem i miałam łzy w oczach. Na koniec trysnął szampan, poleciało kolorowe confetti, były zdjęcia pamiątkowe na podium, i z flagą.
My, blogerzy też mieliśmy swoje małe sukcesy. Daniel dostał się do Elity. Dota pokonała mnie w Wiedniu i była trzecia w kategorii Open. Ja stanęłam na pudle w Brnie (z racji słusznego wieku). Wielka przygoda.

Podsumowanie? Ogromne emocje. Niezapomniane widoki. Wspaniałe towarzystwo i dużo dobrej zabawy również po zawodach. Jeszcze większe grono zaprzyjaźnionych biegaczek i biegaczy freaków. I zero zakwasów. Dyscyplina ciągle niszowa, ale przez zaangażowanie i pozytywne zakręcenie organizatorów i uczestników sprawia, że udział w zawodach (nawet jako amator) to wielka przygoda.  

Czy to będzie moja nowa dyscyplina? Nie wiem, ale trening na schodach (zamiast podbiegów na Agrykoli) chyba nie zaszkodzi. Dziękuję marce 4Flex, za możliwość poznania nowej dyscypliny.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz