sobota, 5 lipca 2014

Mango, jogurt grecki





Dawno temu, podczas pobytu w Londynie robiłam zakupy w małym warzywniaku. Zaprzyjaźniony sklepikarz Hindus zagadnął mnie: Dzisiaj mam wyjątkowo pyszne mango. Mango? Nigdy nie jadłam mango. Jak to nie jadłaś? Musisz koniecznie spróbować. Moja żona codziennie zjada jedno mango i ma przepiękna cerę. Powiedział to z taką miłością i podziwem dla żony, że kupiłam mango, uwierzyłam, że czynią cuda dla naszej cery i do dzisiaj to jest mój ulubiony owoc. 


Wiem, że to strasznie pretensjonalne i kosmopolityczne pisać o mango w samym rozkwicie polskiego lata, gdy mamy całe bogactwo rodzimych owoców, ale to jedno mango na straganie Hali Mirowskiej było tak cudownie dojrzałe i kosztowało tylko 3 złote, że nie mogłam się oprzeć.


Jest coś pysznego, co podają w hinduskich knajpkach. Nazywa się mango lassi. Nie mam pojęcia jako to się robi, ale myślę że jestem bliska właściwej receptury.

  • Do miękkiego miąższu mango dodałam
  • 1/3 dużego kubka jogurtu greckiego
  • sok z polówki cytryny
  • oraz kilka łyżek miodu.

Zmiksowałam i wyszło pysznie. Reszta czeka w lodówce, aż pobiegam.

czwartek, 3 lipca 2014

Bób, masło, koperek

Bób zapanował na dobre. Będę go jeść codziennie, dopóki mi się nie znudzi. I nie sądzę by się znudził, zanim minie sezon. I potem będę tęsknić za bobem jak za szparagami.

Dzisiaj nowe towarzystwo:

  • Pół woreczka bobu
  • 4 łyżki masła
  • 2 garście posiekanego koperku.
Wrzucamy bób na osolony wrzątek. Gotujemy 15 min. Odcedzamy. Wrzucamy z powrotem do garnka. Dodajemy masło i przez bardzo krótką chwilę trzymamy na maleńkim ogniu, aż masło się rozpuści. Dorzucamy koperek i energicznie potrząsamy garnkiem, aby wszystkie ziarenka bobu obtoczyły się masłem i koperkiem. Gotowe. Smacznego.


Samsung Irena Women's Run

5 km to nie jest mój ulubiony dystans. Właściwie to mój najgorszy dystans. Jest za krótki, ja się rozkręcam dopiero po 10 km. 5 km jest niewarte odpalania pralki i prania jednej tylko pary skarpetek i trzech sztuk odzieży biegowej, wliczając Shock Absorbera. W ciągu 5. kilometrowego biegu nie zdążą się nawet endorfiny uwolnić. No i najważniejszy powód: nie potrafię i nie lubię tak szybko biegać.  Mój najlepszy wynik na Parkrunie to ledwie 24 minuty, a dałam z siebie wszystko, aż do uczucia mdłości. Dlatego szerokim łukiem omijam 5. kilometrowe biegi, a start rozważam, gdy dystans ma co najmniej 10.

W związku tym nie zapisałam się na Samsung Irena Women’s Run. Ba, nawet się nie zainteresowałam tym biegiem. A przecież mam tyle powodów, żeby w takim biegu uczestniczyć. Dlatego, gdy Dota (OnEginEtaTopa) zapytała mnie czy biegnę,  pomyślałam: może powinnam wziąć udział?

Gdy już zaczęłam zagłębiać się procedurę rejestracji napisała do mnie Joasia z Krakowa (koleżanka i moja stała czytelniczka). Joasia  wygrała pakiet, ale nie mogła wziąć udziału i chciała przepisać go na mnie. Bardzo to było miłe (dzięki Joasiu!) i tym bardziej  zapragnęłam wystartować. Udało się dopełnić wszelkich procedur i odebrałam pakiet startowy wraz z osobistym numerem RunAddict.

Niedziela zapowiadała się mało optymistycznie: 2 godziny przed startem ulewa. Jednak gdy wybiegłam z domu, pojawiło się słońce. Droga z mojego domu do startu to tylko 2 km, z czego większość prowadzi przez Łazienki, więc dobiegnięcie do początku wyścigu było moją rozgrzewką. Gdy przekroczyłam linię startu mieszczącego się przy Agrykoli, przed bramą główną Łazienek, wyszedł mi na przeciw pochód zawodniczek.  Miałam najlepszą pozycję do startu, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby się tam ustawić. Nie chciałam się ścigać. Chciałam wejść w tłum i zobaczyć te wszystkie babeczki. Młodsze, starsze, szczupłe i te mniej szczupłe. Wybiegane i początkujące. W parach, grupkach, grupach. Tych co przyszły dla zabawy, towarzystwa i spędzenia aktywnie niedzieli. I tych co chciały się pościgać ze sobą, czy koleżanką.

Stanęłam na ławce, żeby zrobić zdjęcia. Pot zalewał mi twarz i oczy – po ulewie zrobiło się parno i duszno. Przemysław Babiarz nakręcał do startu. Na trybunie pojawiła się Pani Irena. Wielka postać, której kibicowałam jako mała dziewczynka,  gdy z moim tatą, wielkim kibicem sportu, oglądałam jej starty w czarno-białym telewizorze Fregata.

Podczas startu skupiłam się raczej na zdjęciach niż na bieganiu. Chciałam z dołu „złapać” panią Irenę moim ajfonem, gdy przebiegałam pod trybuną. I przypomniało mi się, kiedy po raz pierwszy ujrzałam panią Irenę na żywo. To był mój pierwszy start w 2008 roku, w NIKE Human Race, (obecnie Biegnij Warszawo). Wystartowałam, bo to był pierwszy Nike Human Race na 10 km. Wcześniejsze, 5. kilometrowe nie uznałam za warte wystartowania. Irena Szewińska stała na kładce dla pieszych na ulicy Czerniakowskiej, tuż za startem. Ogromne przeżycie. To jest mój pierwszy start, pomyślałam, a tam na kładce stoi Irena Szewińska, uśmiecha się i macha wszystkim biegaczom.

W niedzielę też stała, uśmiechała się i machała wszystkim biegaczkom. I po co ja się tak upieram, że nie lubię biegać na 5 km? I dlaczego sobie wmawiam, że muszę się ścigać? Jest piękna, letnia niedziela, idealny dzień, żeby pobiec z dwoma tysiącami  babeczek i mieć frajdę z bycia w tym tłumie. I frajdę z obecności pani Ireny.
Biegłam wiec, podziwiając tłumek wokół siebie. Zobaczyłam dziewczynę z pięknym tatuażem na plecach. Zobaczyłam młodą mamę z wózkiem. Widziałam dziewczynę w przebraniu Myszki Miki. Wydziałam dziewczyny w kolorowych perukach. Chciałam to wszystko złapać, uwiecznić i oddać choć odrobinę tej atmosfery.
Na podbiegu Belwederską musiałam się zatrzymać, zrobić zdjęcie, żeby od razu wrzucić na Facebooka. Ten podbieg też pamiętam z pierwszego startu (Nike Human Race 2008). Byłam dumna z siebie, że nie zatrzymałam się wtedy. I pod wrażeniem widoku tłumu czerwonych koszulek wbiegających pod „słynny podbieg Blewederską”.

Biegłam przed siebie. Zbiegałam na bok. Robiłam zdjęcie. Biegłam dalej. Widziałam dziewczyny, które trochę zaczynały wymiękać i wkurzałam się na swoją nieśmiałość, że nie potrafię podbiec i krzyknąć „Dasz radę! Jesteś dzielna! Już połówka za nami! Teraz będzie z górki!”. Pocieszałam się, że i tak będą szczęśliwe gdy dobiegną. A po biegu będą już planowały następny start. I kolejne treningi, mam nadzieję.

Dobiegłam, nie interesując się zbytnio swoim wynikiem. Po drodze musiałam przecież sfotografować kibicującą dziewczynkę z pomalowaną buzią, która przybija piątki. I bębniarzy którzy grali przy ul. Myśliwieckiej. Lubię bębniarzy. Są idealni jako doping biegowy.

Po minięciu mety spotkałam cały tłum znajomych biegaczek. I biegaczy, którzy tym razem przyszli kibicować. Albo potrzymać plecak z ciuchami na zmianę. Ola Mądzik (Pora na Majora) moja idolka wybiegała 21:22. Nie wiem, czy kiedyś tyle wybiegam. Bo właśnie zrozumiałam, że wcale nie o to mi chodzi. 

Lubię biegać. Lubię wspólne treningi i wybiegania z całą rzeszą nowych i starych znajomych i ciągle pojawiających się nowych grupek biegowych. Lubię endorfiny, które mnie zalewają od piątego kilometra. I lubię niesamowitą energię wspólnego startu. Bez względu na to czy to jest babski bieg na 5 km czy maraton w Luksemburgu.

Lubię rozmawiać o bieganiu. Lubię pisać o bieganiu. I tych „lubię” jest już tak dużo, że wcale nie muszę lubić walczyć ze swoim wynikiem. I nie będę się ścigać. Będę kibicować Oli i wszystkim innym znajomym, którzy kolekcjonują kilometry i walczą ze swoim wynikiem. Ja będę kolekcjonować pozytywne emocje.

Na sam koniec spotkał mnie zabawny incydent. Wracałam już do domu, ale bieg ciągle trwał. Chciałam wracać przez Łazienki i niechcący znalazłam się na końcówce trasy. Zawróciłam i drugi raz, już koło godziny 13, przeszłam linię mety. Jakiś pan mnie zobaczył i powiedział „Gratulacje”. Gratulował mi, że w końcu, po godzinie dotarłam do mety. Dlaczego nie? To tez zwycięstwo!

A mój czas to 28:49. Cytując Cośkę (Monikę Coś): „Najwolniejsze i najfajniejsze 5 km ever.”

piątek, 27 czerwca 2014

Test stanika Shock Absorber Ultimate Run



OPIS PRODUCENTA (źródło: strona producenta naFacebooku)

  • Specjalnie opracowany system konstrukcji biustonosza RUN został oparty na ruchu odwróconej ósemki, co daje większe wsparcie kobietom podczas długodystansowego biegu. Podczas badania zarejestrowano zmniejszenie ruchu piersi aż o 79%, dzięki czemu kobieta jest maksymalnie skoncentrowana na bieganiu.
  • Biustonosz nie posiada fiszbin i dzięki swojej konstrukcji – stanik został uszyty z 39 elementów – perfekcyjnie podtrzymuje biust bez konieczności narażania się na zbędne otarcia.
  • Wszystkie szwy wewnętrzne zostały ukryte, w środku znajduje się delikatny materiał, co zapobiega otarciom ciała na długich dystansach.
  • Model RUN wyróżnia się głębokimi wycięciami pod pachami, które przeciwdziałają otarciom, powodowanym ruchami rąk podczas biegu, co stanowi częsty problem wielu biegaczek.
  • Obwód jest bardzo ścisły, posiada gumkę, która wzmaga podtrzymanie biustu w czasie ruchu.
  • Biustonosz wyposażony jest w dwa zapięcia z tyłu, dzięki czemu bardzo łatwo się go zakłada i ściąga. Taki system wymusza prawidłową postawę. Haftki obszyte są delikatnym materiałem, aby nie obetrzeć ciała nawet przy największym wysiłku.
  • Model Run posiada naszyte, odblaskowe paski, umożliwiające dobrą widoczność uprawiających sport wieczorem.
  • Ramiączka są rozciągliwe, regulowane i obszyte miękkim materiałem dla zwiększenia wygody. System regulacji nawet przy ekstremalnym wysiłku i ruchu ciała nie poluzuje ramiączek.
  • Tkaniny, z których wykonane są biustonosze perfekcyjnie i szybko chłoną pot oraz błyskawicznie wysychają. Są także bardzo wytrzymałe, mają pracować tak ciężko, jak sportowiec podczas treningu.
  • System odprowadzania wilgoci znajduje się w miejscach, które najszybciej pocą się u kobiety.
  • Biustonosz bardzo łatwo się przechowuje oraz bez obawy można prać go w pralce.

MOJE PIERWSZE WRAŻENIE – OGLĘDZINY

Biustonosz wygląda bardzo solidnie. Precyzyjne i gęste szwy obiecują trwałość i można się spodziewać, że zniosą wiele treningów i wiele prań. Widać wiele zszytych ze sobą kawałków materiału i wyczuwa się kilka warstw – spodziewam się, że mimo braku fiszbin, będzie dobrze trzymał biust. Mimo tych warstw i szwów, wnętrze miseczek jest wykończone jednym kawałkiem wyprofilowanego, wyścielającego miseczki materiału. „Lewa strona” biustonosza ma minimalną ilość szwów.

Moją uwagę zwróciło zapięcie na haftki. Część zapięcia przylegająca do pleców, to jednolity kawałek materiału, bez kanciastych zakończeń, z czymś miękkim w środku – coś w rodzaju płaskiej poduszeczki, która izoluje skórę od haftek. To moja zmora w biustonoszach, bardzo często czuję ostre zapięcie na plecach, które często zostawia czerwone ślady. Tutaj, przypuszczam, tego problemu nie będzie.

Ramiączka są miękkie i szerokie  w ich górnej części. Regulacja długości ramiączek jest tak skonstruowana, aby plastikowe elementy nie dotykały skóry, co też mi przeszkadza w wielu biustonoszach. Przy tym wyglądają bardzo solidnie. Regulacja jest tak skonstruowana, że nie możliwości obluzowania podczas treningu.


DRUGIE WRAŻENIE – PRZYMIARKA
Mój rozmiar „cywilnego” stanika to 70C, czasami 75B – w zależności od producenta. Brafitterka Shock Absorber zaproponowała mi rozmiar 75B. Biustonosz jest dość ciasny pod biustem – ale nie na tyle, aby uniemożliwić oddychanie. Wierzę, że tak powinno być. Dodatkowe zapięcie spowodowało, że wyprostowałam plecy, ramiona odchyliły się do tyłu i łopatki schowały – w tym biustonoszu nie ma mowy o złej sylwetce. Miseczki idealnie leżą. Zapięcie i regulacja rzeczywiście nie drażnią skóry.Biustonosz ciasno przylega, trochę jak pancerz. Definitywnie się go czuje, dużo bardziej niż „cywilny”, czy te w których dotychczas biegałam. A biegałam w sportowych biustonoszach no-name oraz w koszulkach z wbudowanym biustonoszem. Nie mniej, nie krępuje ruchów i nic się nie przemieszcza podczas ruchu – np. podskakiwanie w przymierzalni. 

TRZECIE WRAŻENIE – TEST W TERENIE
 Pierwszy trening – wieczorne podbiegi na Agrykoli, rytmy na bieżni, przebieżka przez Łazienki. Samodzielne zakładanie okazało się nieco trudniejsze niż moje dotychczasowe, co wydaje się zrozumiałe. Jeśli mogłam wciągnąć stanik przez głowę i swoje szerokie ramiona bez odpinania, nie możemy się spodziewać porządnego podtrzymania.Biustonosz bardzo ładnie schował się pod cienką koszulka typu singlet. Nic nie wystawało, koszulka się nie marszczyła. Wycięcie na plecach idealnie zgrało się z kształtem stanika. A była to tania koszulka z kolekcji fitness H&M.Podczas biegu czułam biustonosz. To nie było uwieranie, ale czułam, że coś mnie trzyma i ściąga ramiona do tyłu. To chyba nic złego i raczej można się do tego przyzwyczaić. Biust, miałam wrażenie, ani drgnął.Po powrocie do domu, biustonosz oczywiście był wilgotny, jak cała reszta (koszulka i spodenki), ale ja nigdy nie wracam sucha z treningu.Miałam delikatne ślady – odciśnięta guma na skórze pod biustem, ale żadnych śladów na ramionach – zwykle mam czerwone ślady, które utrzymują się jakąś godzinę. Absolutnie sprawdziły się szerokie ramiączka oraz „izolacja” zapięć od skóry.Biustonosz wyprany w pralce (krótki program – syntetyki, płyn do prania ubrań technicznych, bez płynu zmiękczającego) wysechł przez noc, czyli nie dłużej niż 8 godzin.Kolejny trening miał miejsce w środku upalnego dnia. Biegłam w słońcu Wałem Zawadowskim. Tu odważyłam się zdjąć koszulkę i biegłam w samym staniku. W tym momencie doceniłam jego niebieliźniany wygląd. Myślę, że może być spokojnie traktowany jako krótka koszulka. Wielbicielki słońca docenią go w gorące lato. Naprawdę przyjemnie było biec z gołym brzuchem. 

CZWARTE, NAJWAŻNIEJSZE WRAŻENIE – MARATON I PMSNie jestem osobą zbyt szczodrze obdarzoną przez naturę, dlatego byłam ciekawa wrażeń podczas PMS. Biust jest wówczas bolesny i zwykle czuję dyskomfort wybiegając na trening. Wtedy wybieram najbardziej pancerny stanik jaki mam. Tak się złożyło, że PMS nałożył się na start w maratonie w Luksemburgu. A maraton to kolejna poważna próba. Bardzo często ubrania, które sprawdzają się na 10, czy nawet 20 km, w czasie maratonu mogą narozrabiać i poobcierać skórę. 

Zatem Shock Absorber został przetestowany na 42 km, w czasie PMS. Przed samym maratonem nie biegałam parę dni, więc nie miałam okazji sprawdzić czy mój PMS będzie odczuwalny w tym staniku. Maraton zaczynał się o 19, więc zaraz po przebudzeniu wybrałam się na króciuteńką przebieżkę na rozruszanie mięśni i przy okazji próbę kostiumową. I tu miła niespodzianka. Biust siedział w staniku tak stabilnie, że nie odczuwałam żadnego bólu podczas biegu.Na starcie o godzinie 19 zupełnie zapomniałam o staniku. Leżał idealnie i już byłam przyzwyczajona do jego „pancerności”. Przypomniałam sobie o nim na 28 km, gdy poczułam obtarcia na wewnętrznej stronie ramion. Niestety, lekko luźna koszulka mimo, że nie sprawiała kłopotów na krótszych treningach, podczas maratonu trochę obtarła skórę. Gdy już znalazłam się w miejscu, gdzie nie było kibiców, zdjęłam koszulkę i biegłam w staniku. Od razu poczułam ulgę, nic mnie nie obcierało. Przy okazji zrozumiałam zasadność odblasków – to był nocny maraton. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać odblaski na staniku. Koszulkę założyłam będąc już blisko mety – ze względu na numer startowy. Dzięki temu bardzo zminimalizowałam obtarcia.Po zdjęciu stanika, na skórze, oprócz odciśniętej gumki pod biustem, nie było żadnych innych śladów. Odcisk gumy zniknął po kąpieli.Po powrocie do treningów, spróbowałam biegać w innym staniku sportowym (firma modowa, posiadająca linię fitness, w przystępnych cenach). Mimo, że jest wkładany przez głowę, był to mój najbardziej pancerny stanik. Niestety porównanie zdemaskowało jego niedoskonałości. Dotychczas myślałam, że biust jest dobrze podtrzymywany, ale po bieganiu w Shock Absorberze, określenie „podtrzymanie” nabrało nowego wymiaru. Spróbowałam tez biegać w koszulce z wbudowanym stanikiem, uznanej firmy biegowej. Miałam wrażenie, że biegam bez stanika. 

PODSUMOWANIE 
No cóż. Shock Absorber to absolutnie niezbędny element sportowej garderoby każdej aktywnej kobiety. Tym bardziej, jeśli zależy jej na zachowaniu ładnego kształtu biustu. Jest wygodny, nie krępuje ruchów, nie drażni skóry, absolutnie podtrzymuje biust. Jest dostępny w bardzo szerokim zakresie rozmiarów. Nawet panie bardzo z bardzo bujnym biustem dobiorą coś dla siebie. Shock Absorber ma też wersję z poduszkami – bardzo przydatne jeśli piersi mają widoczną asymetrię. Można wtedy używać jednej poduszeczki.

JAK DOBRAĆ ROZMIAR?

Dobrze, jeśli stanik jest dobrany przez profesjonalistkę. Jeśli jednak nie mamy takiej możliwości, bo nie w każdym sklepie sportowym możemy spotkać brafiterkę, moja rada jest następująca: warto rozpoznać swój rozmiar w sklepie z cywilnymi stanikami, gdzie bardzo często, na miejscu jest brafiterka zatrudniona na stałe. I o taki rozmiar należy pytać w sklepie sportowym. Jeśli się nie dopinamy, trzeba wybrać o numer większy obwód, ale numer mniejszą miseczkę. Ja podałam swój rozmiar: 70C, ale zdarza mi się nosić 75B. Brafiterka zaproponowała 75B i jest idealnie.


CZY STANIK MA JAKIEŚ WADY?

Oczywiście, że tak, choć są to wady uzasadnione zaletami.

  • Stanik zbyt długo schnie – takie słyszałam opinie. Jeśli stanik składa się z 39 kawałów i kilku warstw, nie spodziewam się, że będzie schnął tak błyskawicznie jak jednowarstwowa cieniutka koszulka. W moim przypadku, po intensywnym treningu wszystkie ubrania muszą trafić do pralki. Choćby nie wiem jak cienkie i oddychające. Stanik po wypraniu schnie kilka godzin, na pewno nie więcej niż 8.
  • Jak dla mnie trudniej się go zakłada, niż te „inne”. Ale ja mam trochę przykurczone mięśnie obręczy barkowej i manipulacja na plecach jest dla mnie pewnym wysiłkiem. Warto się jednak pogimnastykować, bo jak coś ma trzymać, nie może być łatwe w zakładaniu. Przecież opaski kompresyjne też sprawiają kłopot przy naciąganiu na łydki.
  • Wysoka cena. Myślę, że stanik jest warty swojej ceny. Wystarczy obejrzeć precyzję wykonania np. no-name’a i Shock Absorbera. Moja opinia jest taka: jeśli mamy ciasny budżet na ubrania biegowe, lepiej zainwestować w dobry, sportowy biustonosz, a zaoszczędzić na koszulkach do biegania. Można kupić niedrogie koszulki (bez wbudowanego stanika) w sieciówkach.


GDZIE KUPIĆ?




Mój stanik nabyłam z sklepie Fast Foot, przy ulicy Żelaznej 58-62 (obok Mennicy), w Warszawie.

czwartek, 26 czerwca 2014

Kasza jaglana z jagodami



Kto lubi mufiny jagodowe? Ten na pewno polubi kaszę jaglaną z jagodami. To bardzo zdrowa alternatywa dla owsianki, idealna na chłodniejszy ranek. Można zabrać w pojemniczku do pracy jako przekąskę czy drugie śniadanie.

Składniki:

  • Kasza jaglana – pół szklanki
  • Garść jagód
  • Dwie łyżki brązowego cukru albo łagodnego miodu
  • Szczypta soli
  • Parę kropel oliwy
  • Łyżka masła

Rozgrzewamy odrobinę oliwy w rondelku. Wrzucamy kaszę i prażymy przez chwilę, aż zrobi się sucha. Następnie zalewamy szklanka wody. Dodajemy szczyptę soli, cukier (lub miód) przykrywamy i gotujemy na małym ogniu, aż wchłonie się większość wody – około 10 min. Następnie wsypujemy jagody i jeszcze przez chwilę gotujemy pod przykryciem. Po czym dodajemy łyżeczkę masła, mieszamy trzymając na małym ogniu, przekładamy do miseczki I kasza gotowa. Smakuje jak mufiny jagodowe. Smacznego.

Mistrzostwa Europy w Towerruningu - Bratysława

Donaurturm zlaliczone. ZA Tower w Brnie też. Zostało UFO w Bratysławie.
UFO, które zerkało na nas codziennie, od samego rana. Przede wszystkimi widzieliśmy UFO podczas śniadania, przez olbrzymie okna jadalni naszego hotelu. Umieszczone wysoko na moście witało nas, gdy wracaliśmy z kolejnych wyścigów.
Piękna słoneczna niedziela, idealna pogoda na piknik nad pięknym modrym Dunajem. Bo tak faktycznie wyglądał ostatni etap mistrzostw. UFO to spodek umieszony na szczycie pylonu górującego nad potężnym mostem łączącym dwie części miasta: lewą z zamkiem na wzgórzu i starym miastem, prawą bardziej zieloną z rozległymi terenami idealnymi choćby do biegania. 

Woda w Dunaju ma niesamowity kolor:  jest szmaragdowa (na pewno nie modra). Wzdłuż prawego brzegu mnóstwo jest terenów rekreacyjnych. Są parki, plaże, knajpki z tarasami z widokiem na rzekę, są tez knajpki na barkach. Trochę jak w Warszawie, tyle że odniosłam wrażenie, że Bratysława od wielu, wielu lat korzysta z uroków swojej rzeki. My Warszawiacy dopiero od niedawna.

Pod UFO oczywiście też jest „plaża” – Plaz pod Uform, miejsce w stylu Cafe del Mar: fotele, leżaki, Bean bagi, parasole, bar z drinkami, klubowa muzyka i… piękny widok na most i lewy brzeg Dunaju. I w tym właśnie dunajskim „Cafe del mar” usadowiło się biuro zawodów i start. Mimo nerwówki przedstartowej trudno było się oprzeć chilloutowej atmosferze miejsca, tym bardziej, że pogoda boska i obiecywała cudowny widok z góry.


Tradycyjnie musiałam sprawdzić trasę i ten widok, który niewątpliwie jest największą nagroda. Trasa, hmmm… najkrótsza, ale najtrudniejsza. Początek dość przyjemny, bo trzeba przebiec kawałek ścieżką wzdłuż brzegu rzeki, potem pokonać kilka razy po kilka schodów, wbiegając na poszczególne poziomy mostu, by w końcu dostać się do… wnętrza pylonu, który jest po prostu metalową rurą. Na tyle wąską, że schody biegną do góry bardzo stromo i w formie spirali.  Ciemno, duszno, stromo i może się zakręcić w głowie.
Za to widok z góry urzekający. Najpierw dotarłam (oczywiście windą) do restauracji. Dunaj przy słonecznej pogodzie i błękitnym niebie wyglądał jeszcze bardziej… szmaragdowo. A może to „grynszpan” z domieszką Veronese” (wiedza o kolorach pochodzi z Wikipedii). Na pewno nie jest to kolor modry. O naszej Wiśle można jedynie powiedzieć „zgniła zieleń”, albo co najwyżej „oliwkowy”.

Wyścig kończył się na tarasie widokowym na górze. To był chyba najpiękniejszy widok spośród trzech jakie podziwiałam podczas mistrzostw. Wiedeń był może bardziej spektakularny, rozległy i bardziej urozmaicony, bo i City, i parki, ale ta kojąca, szmaragdowa zieleń Dunaju po prostu mnie hipnotyzowała.

Przed zawodami jeszcze konferencja prasowa. Może konferencja prasowa to za wiele powiedziane, bardziej odprawa zawodników. Uczestnicy przytłaczali ilością obecność mediów. Prezes Towerrunning World Association, Sebastian Wurster miał ogłosić ważną informację. Ważną i bardzo ekscytującą. Otóż: Towerruning World Championships 2015 odbędą się w Qatarze, w The Torch Doha. Budowla (nie przychodzi mi do głowy inne określenie) została wzniesiona w 2006 roku, z okazji Asian Games. Ma 1304 stopni i 51 pięter. Oczywiście mieści się tam luksusowy, 5-gwiazdkowy hotel. Czy chciałabym tam pojechać? Głupie pytanie.
Czas na start! Asfaltowa alejka nad Dunajem. Kolejka startujących dziewczyn z kategorii Open. Puszczają nas co 15 sekund. Już się tak nie denerwuję, bo wiem, co mnie czeka. Jest dużo nowych twarzy. Wysportowane dziewczyny, po strojach poznać, co uprawiają na co dzień: jest kombinezon triathlonistki (nie jestem pewna czy to wygodne), stroje do biegania, typowe zestawy fitness. Pewnie sporo mieszkanek Bratysławy zapisało się na ten wyścig z ciekawości i chęci sprawdzenia się w nowej dyscyplinie. Przede mną startuje Martina, 12-letnia córka Włoskich zawodników, która dzielnie towarzyszy rodzicom.

Początek to miła przebieżka po asfalcie, potem parę schodów, asfalt, parę schodów, znowu asfalt… W końcu wbiegam do pylonu. Jak do metalowego schronu. Ciemno, trzy stopnie w dół, nogi nie trafiają w stopnie, potykam się. Za chwilę metalowe, kręte schody. Strome. Trafiam w najwięższą część stopnia i stopa się obsuwa. Plączą się nogi. Podtrzymuję się poręczy, żeby nie skręcić kostki. Nie łatwy początek. Trzeba wyczuć schody i wiedzieć, gdzie trafiać stopą i w końcu złapać rytm. Jakość zaczynam rytmicznie maszerować jednocześnie podciągam się na poręczach. Jest tak wąsko, że można trzymać się obiema rękami. Dogoniłam Martinę. Dziewczynka ustępuje mi drogi, czekając z boku. Z wdzięczności dziękuję jej po włosku. Ta sytuacja jakoś dodaje mi energii i zaczynam szybciej maszerować. Docieram na górę na trzęsących się nogach, z ogromnym kaszlem i bólem tchawicy. Tak już chyba musi być.
Na górze euforia ze szczęścia, że koniec. I ten cudny widok ze szmaragdowym Dunajem. To pewnie endorfiny. Zwykle zaczynają działać koło 5 km biegu. Ale tu jest dużo bardziej intensywny wysiłek. I ten cudowny widok na końcu. Może jednak zacznę trenować bieganie po schodach?

Pamiątkowe zdjęcie i znowu szkoda mi zjechać. Chętnie bym tam została, ale platforma widokowa na szczycie UFO ma ograniczoną powierzchnię i trzeba zrobić miejsce dla następnych zawodniczek i zawodników. Ale wcale nie trzeba windą. Dota odkryła inny sposób. Można było wyskoczyć przez okno restauracji i zjechać po linie (zip-line) w dół. No ba! Kto tego nie spróbuje!

Wypełniłam wniosek, podpisałam oświadczenie, panowie obsługujący tę atrakcję pozapinali mnie w różne uprzęże, wyprowadzili na parapet, skąd rozciągał się widok na Dunaj, miasto i okolice. Skoczyłam! Spadłam parę metrów w dół po czym już spokojnie zaczęłam zjeżdżać w dół, zawieszona pomiędzy błękitnym niebem i szmaragdowym Dunajem. To dopiero była nagroda za wspinaczkę na metalowe schody! Spora część naszej ekipy skorzystała z takiej formy „zejścia” w dół.
Na dole już tylko chillout w naddunajskiej „Cafe del Mar”, oczekiwanie na start elity i dekorację. I znowu niespodzianka dla naszej blogerskiej paczki. Daniel Karolkiewicz, który osiągnął takie wyniki, że deklasował większość z Elity, został przesunięty tam gdzie jego miejsce, czyli do... Elity. Trochę był niepocieszony bo ominęła go dekoracja w kategorii open – byłby drugi. Ale w Wiedniu i Brnie był tak dobry, że teraz ma prawo ścigać się z tylko Elitą. Daniel! Doha czeka!

Wyniki nie były dla nas niespodzianką. Drużyna 4Flex w czołówce. Mistrzem Europy został Piotr Łobodziński. Bartosz Świątkowski był czwarty w klasyfikacji. W śród kobiet wygrała Austriaczka, Andrea Meyr. Nasza Dominika Wiśniewska-Ulfik była czwarta. Gratulacje.
Ogłoszenie wyników i dekoracja odbyły się z wielką pompą. Był oczywiście był Mazurek Dąbrowskiego. Nigdy nie byłam tak wzruszona słysząc nasz hymn. Może dlatego, że poznałam osobiście Piotra Łobodzińskiego i biegałam to po tych samych chodach. Śpiewałam hymn razem z Piotrem i miałam łzy w oczach. Na koniec trysnął szampan, poleciało kolorowe confetti, były zdjęcia pamiątkowe na podium, i z flagą.
My, blogerzy też mieliśmy swoje małe sukcesy. Daniel dostał się do Elity. Dota pokonała mnie w Wiedniu i była trzecia w kategorii Open. Ja stanęłam na pudle w Brnie (z racji słusznego wieku). Wielka przygoda.

Podsumowanie? Ogromne emocje. Niezapomniane widoki. Wspaniałe towarzystwo i dużo dobrej zabawy również po zawodach. Jeszcze większe grono zaprzyjaźnionych biegaczek i biegaczy freaków. I zero zakwasów. Dyscyplina ciągle niszowa, ale przez zaangażowanie i pozytywne zakręcenie organizatorów i uczestników sprawia, że udział w zawodach (nawet jako amator) to wielka przygoda.  

Czy to będzie moja nowa dyscyplina? Nie wiem, ale trening na schodach (zamiast podbiegów na Agrykoli) chyba nie zaszkodzi. Dziękuję marce 4Flex, za możliwość poznania nowej dyscypliny.