niedziela, 1 lutego 2015

"Leniwa" niedziela w Kampinosie


Wybiegania w Kampinosie to mój ulubiony trening. To jedno z nielicznych wydarzeń, które skutecznie motywuje mnie do zerwania się z łóżka w niedzielę, tak wcześnie rano. Ale naprawdę warto. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia (autor: Adam Running Machine).


Lubię biegać w pięknych okolicznościach przyrody i Kampinos jest na pierwszej pozycji spośród wszystkich około-warszawskich „okoliczności przyrodniczych”, przed Łazienkami, Falenicą, Kabatami i nadwiślańską ścieżką. To w końcu kawał lasu i co tydzień można biegać innymi ścieżkami, tym bardziej jak się ma gronie znajomych Adama Running Machine, który planuje trasy i pilnuje żebyśmy się nie zgubili. Bo ja nie odważyłabym się na samotny bieg po puszczy, właśnie dlatego, że gubię się wszędzie i zawsze. Potrafię się zgubić nawet na Wale Zawadowskim. I chyba niekoniecznie ze względu na słabą orientację w terenie, ale zwykle jestem, albo pogrążona w swoich myślach, albo zachwycam się pięknym otoczeniem, albo zajęta jestem rozmową z towarzyszącym biegaczem i nie jestem w stanie pilnować trasy.

I jeszcze jeden waży element: samotnie nie przebiegnę 26 km. Moje nogi są bardzo wygodne, nie lubią wychodzić z przyjemnej strefy komfortu biegowego. Gdy czują zmęczenie, chcą kończyć i wracać do domu. A grupa jednak motywuje.

Tak było dzisiaj. Wydawało mi się, że nie dam rady. Biegłam na szarym końcu, marudząc, że forma ciągle zła, że nie mam siły na podbiegi, a dzisiaj było ich całkiem sporo, bo Adam wybrał dość pofałdowaną trasę, szczególne w jej początkowym odcinku. Biegacze przede mną oddalali się i oddalali, aż całkowicie straciłam ich z zasięgu wzroku. Być może zajęta rozmową z kolegą Fabianem, nie zauważyłam, że grupa skręciła w jakąś boczną ścieżkę. Właściwie to nawet nie zauważyłam, że grupy nie ma przede mną. Dopiero dzwoniący telefon uświadomił mi, że biegnę zielonym szklakiem, ale reszta grupy już nie.

Oczywiście Adam, który zna w puszczy każdą dziurę, odnalazł nas i dotarliśmy do pozostałych biegaczy, którzy (niestety) czekali na nas na mrozie, w środku lasu. I żeby uniknąć podobnej sytuacji Adam zdecydował, że od teraz biegnę z przodu. Poczułam się jak uczeń przesadzony za karę do pierwszej ławki. Bo z przodu trzeba się jednak sprężyć i biec, a nie truchtać i rozmawiać czy zachwycać się pięknymi widokami. Tym bardziej, że za plecami czuje się oddech Jakuba A.

I okazało się, że jednak potrafię szybciej przebierać nogami i w miarę trzymać tempo. Oczywiście było ciężej, nie miałam już siły rozmawiać, ale świadomość, że mam za plecami grupę i to całkiem wytrawnych biegaczy, skutecznie mnie motywowała.
Około 22 km już spękałam, ale pewnie dlatego, że droga, jaka została do parkingu w Truskawiu, była prosta i nie groziło mi zagubienie się w lesie, wiec mogłam sobie powiedzieć „Jestem zmęczona i nie mam siły biec”. Do parkingu dotarłam już leniwym i ślamazarnym tempem.

I w taki oto sposób zrobiłam 26 km po pagórkach, nierównych, pełnych korzeni i zamarzniętego błota ścieżkach. Gdybym sama wyszła pobiegać, pewnie byłby to Łazienki, albo Wał Zawadowski i skończyłabym na 12 km, mówiąc sobie, że zima to nie jest pora roku sprzyjająca bieganiu i że jeszcze się nie rozbiegałam po snowboardowej przerwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz