czwartek, 6 listopada 2014

NYC Marathon będzie mój


Uległam magii NYC Marathon. Wystarczyło kilka zdjęć Mostu Brooklińskiego z kolorowym tłumem biegaczy, parę relacji, trochę postów znajomych, akurat w momencie, gdy byłam na haju pomaratonowym i… wkręciłam się. „Najsłynniejszy maraton świata”, „maratoński bieg pożądania”, „przeżycie absolutnie unikalne i niepowtarzalne”.  Łyknęłam ten cały blichtr, magię, a może po prostu świetny PR. Cokolwiek by to nie było, ja też chcę! Tym bardziej, że jestem szczurem miejskim. Lubię żyć w mieście, biegać po asfalcie, ulicach, chodnikach.  Lubię oglądać miasto z perspektywy biegnącego. Taki NYC Marathon to po prostu mega-ultra-miejski-maraton.


Jeszcze dwa lata temu nie wiedziałam jak to jest ukończyć maraton. Chciałam wystartować, żeby móc powiedzieć: przebiegłam maraton, poczuć co to znaczy zmierzyć się z takim dystansem. Nie myślałam o następnych. Rok temu już miałam przebiegnięte dwa i chciałam więcej. Poprawić czas, pobiegać w innych miastach. Ale nie myślałam o Nowym Jorku. Nie był mi do szczęścia potrzebny. Jest tyle innych, ciekawych miast. 


Ale im dalej w las… Nowy Jork gdzieś majaczył na horyzoncie, za sprawą znajomych biegaczy. Przecież każdy maratończyk o tym marzy. Wymyśliłam sobie cel w bieganiu: chcę osiągnąć czas, który mnie zakwalifikuje do udziału w tym maratonie. Wystarczy mi sama świadomość, że się nadaję, a start będzie już nieistotny. 



Ale, im dalej w las… Miałam biegać dwa maratony rocznie. A w tym roku wyszły cztery. Bo jakoś tak wszyscy mówili o tym Orlenie, to ja też wystartowałam. Akurat siedem tygodni przed Luxemburgiem, zdążę się zregenerować. Miałam zakończyć na Wrocławiu, ale jakoś czułam niedosyt i jeszcze wskoczył Toruń. I kto by się spodziewał takiego wyniku? Dwie trójki z przodu to był plan na Paryż w przyszłym roku, a tu taka niespodzianka. I wcale nie byłam zmasakrowana. Nie było ściany, nogi nie bolały następnego dnia. Do dzisiaj nie złapała mnie żadna infekcja, żadne przeziębienie ani opryszczka (odpukać w niemalowane!) Czyli nie dałam z siebie wszystkiego?


No i co? I teraz nagle okazuje się, że ten Nowy Jork jest w zasięgu ręki. Wystarczy, że urwę jeszcze niecałe 2 minuty w Paryżu i NYC Marathon 2016 jest mój. Oczywiście, zakładając, że czasy kwalifikacyjne się nie zmienią. A jak bym się jeszcze sprężyła, wystartowała w maratonie w Maladze albo Lizbonie – dwa ostatnie w tym roku jakie znalazłam  –  i urwała te niecałe 2 minuty, a dokładnie 1:31, to mam szansę pobiec przez Staten Island, Brooklyn, Queens, Bronx i Manhatan już w 2015.  Oczywiście może się okazać, że w grudniu już nic więcej nie wycisnę.  Bo przecież sama pisałam, żeby nie przesadzać z tymi startami. Że dwa w roku wystarczą. A ja teraz myślę o szóstym. Organizm musi się zregenerować przecież. Tylko, że te niecałe dwie minutki do urwania wydają się tak krótkie i tak niewiele szybciej muszę pobiec. Przecież tak lekko mi się wbiegło w Toruniu… Że to mogłoby się udać.


Tak czy siak, projekt nie spina się budżetowo: ani wycieczka do Malagi w tym roku, ani wycieczka do Nowego Jorku za rok, więc nie ma o czym mówić. Niemniej coś, co pod wypływem relacji, postów, filmików i zdjęć z nowojorskiego maratonu przez chwilę wydało mi się marzeniem, po niespodziewanym wyniku w Toruniu jest już bardzo realnym planem. 


Maraton Nowojorski to jednak wyjątkowo dobitne ucieleśnienie instynktu stadnego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz