5 km to nie jest mój ulubiony dystans. Właściwie to mój najgorszy
dystans. Jest za krótki, ja się rozkręcam dopiero po 10 km. 5 km jest
niewarte odpalania pralki i prania jednej tylko pary skarpetek i trzech
sztuk odzieży biegowej, wliczając Shock Absorbera. W ciągu
5. kilometrowego biegu nie zdążą się nawet endorfiny uwolnić. No i
najważniejszy powód: nie potrafię i nie lubię tak szybko biegać. Mój
najlepszy wynik na Parkrunie to ledwie 24 minuty, a dałam z siebie
wszystko, aż do uczucia mdłości. Dlatego szerokim łukiem omijam
5. kilometrowe biegi, a start rozważam, gdy dystans ma co najmniej 10.
W związku tym nie zapisałam się na Samsung Irena Women’s Run. Ba,
nawet się nie zainteresowałam tym biegiem. A przecież mam tyle powodów,
żeby w takim biegu uczestniczyć. Dlatego, gdy Dota (OnEginEtaTopa)
zapytała mnie czy biegnę, pomyślałam: może powinnam wziąć udział?
Gdy już zaczęłam zagłębiać się procedurę rejestracji napisała do mnie
Joasia z Krakowa (koleżanka i moja stała czytelniczka). Joasia wygrała
pakiet, ale nie mogła wziąć udziału i chciała przepisać go na mnie.
Bardzo to było miłe (dzięki Joasiu!) i tym bardziej zapragnęłam
wystartować. Udało się dopełnić wszelkich procedur i odebrałam pakiet
startowy wraz z osobistym numerem RunAddict.
Niedziela zapowiadała się mało optymistycznie: 2 godziny przed
startem ulewa. Jednak gdy wybiegłam z domu, pojawiło się słońce. Droga z
mojego domu do startu to tylko 2 km, z czego większość prowadzi przez
Łazienki, więc dobiegnięcie do początku wyścigu było moją rozgrzewką. Gdy przekroczyłam linię startu mieszczącego się przy Agrykoli, przed
bramą główną Łazienek, wyszedł mi na przeciw pochód zawodniczek. Miałam
najlepszą pozycję do startu, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby
się tam ustawić. Nie chciałam się ścigać. Chciałam wejść w tłum i
zobaczyć te wszystkie babeczki. Młodsze, starsze, szczupłe i te mniej
szczupłe. Wybiegane i początkujące. W parach, grupkach, grupach. Tych
co przyszły dla zabawy, towarzystwa i spędzenia aktywnie niedzieli. I
tych co chciały się pościgać ze sobą, czy koleżanką.
Stanęłam na ławce, żeby zrobić zdjęcia. Pot zalewał mi twarz i oczy –
po ulewie zrobiło się parno i duszno. Przemysław Babiarz nakręcał do
startu. Na trybunie pojawiła się Pani Irena. Wielka postać, której
kibicowałam jako mała dziewczynka, gdy z moim tatą, wielkim kibicem
sportu, oglądałam jej starty w czarno-białym telewizorze Fregata.
Podczas startu skupiłam się raczej na zdjęciach niż na bieganiu.
Chciałam z dołu „złapać” panią Irenę moim ajfonem, gdy przebiegałam pod
trybuną. I przypomniało mi się, kiedy po raz pierwszy ujrzałam panią
Irenę na żywo. To był mój pierwszy start w 2008 roku, w NIKE Human Race, (obecnie Biegnij Warszawo).
Wystartowałam, bo to był pierwszy Nike Human Race na 10 km.
Wcześniejsze, 5. kilometrowe nie uznałam za warte wystartowania. Irena
Szewińska stała na kładce dla pieszych na ulicy Czerniakowskiej, tuż za
startem. Ogromne przeżycie. To jest mój pierwszy start, pomyślałam, a
tam na kładce stoi Irena Szewińska, uśmiecha się i macha wszystkim
biegaczom.
W niedzielę też stała, uśmiechała się i machała wszystkim biegaczkom.
I po co ja się tak upieram, że nie lubię biegać na 5 km? I dlaczego
sobie wmawiam, że muszę się ścigać? Jest piękna, letnia niedziela,
idealny dzień, żeby pobiec z dwoma tysiącami babeczek i mieć frajdę z
bycia w tym tłumie. I frajdę z obecności pani Ireny.
Biegłam wiec, podziwiając tłumek wokół siebie. Zobaczyłam dziewczynę z
pięknym tatuażem na plecach. Zobaczyłam młodą mamę z wózkiem. Widziałam
dziewczynę w przebraniu Myszki Miki. Wydziałam dziewczyny w kolorowych
perukach. Chciałam to wszystko złapać, uwiecznić i oddać choć odrobinę
tej atmosfery.
Na podbiegu Belwederską musiałam się zatrzymać, zrobić zdjęcie, żeby
od razu wrzucić na Facebooka. Ten podbieg też pamiętam z pierwszego
startu (Nike Human Race 2008).
Byłam dumna z siebie, że nie zatrzymałam się wtedy. I pod wrażeniem
widoku tłumu czerwonych koszulek wbiegających pod „słynny podbieg
Blewederską”.
Biegłam przed siebie. Zbiegałam na bok. Robiłam zdjęcie. Biegłam
dalej. Widziałam dziewczyny, które trochę zaczynały wymiękać i wkurzałam
się na swoją nieśmiałość, że nie potrafię podbiec i krzyknąć „Dasz
radę! Jesteś dzielna! Już połówka za nami! Teraz będzie z górki!”.
Pocieszałam się, że i tak będą szczęśliwe gdy dobiegną. A po biegu będą
już planowały następny start. I kolejne treningi, mam nadzieję.
Dobiegłam, nie interesując się zbytnio swoim wynikiem. Po drodze
musiałam przecież sfotografować kibicującą dziewczynkę z pomalowaną
buzią, która przybija piątki. I bębniarzy którzy grali przy ul.
Myśliwieckiej. Lubię bębniarzy. Są idealni jako doping biegowy.
Po minięciu mety spotkałam cały tłum znajomych biegaczek. I biegaczy,
którzy tym razem przyszli kibicować. Albo potrzymać plecak z ciuchami
na zmianę. Ola Mądzik (Pora na Majora) moja idolka wybiegała 21:22. Nie
wiem, czy kiedyś tyle wybiegam. Bo właśnie zrozumiałam, że wcale nie o
to mi chodzi.
Lubię biegać. Lubię wspólne treningi i wybiegania z całą
rzeszą nowych i starych znajomych i ciągle pojawiających się nowych
grupek biegowych. Lubię endorfiny, które mnie zalewają od piątego
kilometra. I lubię niesamowitą energię wspólnego startu. Bez względu na
to czy to jest babski bieg na 5 km czy maraton w Luksemburgu.
Lubię rozmawiać o bieganiu. Lubię pisać o bieganiu. I tych „lubię”
jest już tak dużo, że wcale nie muszę lubić walczyć ze swoim wynikiem. I
nie będę się ścigać. Będę kibicować Oli i wszystkim innym znajomym,
którzy kolekcjonują kilometry i walczą ze swoim wynikiem. Ja będę
kolekcjonować pozytywne emocje.
Na sam koniec spotkał mnie zabawny incydent. Wracałam już do domu,
ale bieg ciągle trwał. Chciałam wracać przez Łazienki i niechcący
znalazłam się na końcówce trasy. Zawróciłam i drugi raz, już koło
godziny 13, przeszłam linię mety. Jakiś pan mnie zobaczył i powiedział
„Gratulacje”. Gratulował mi, że w końcu, po godzinie dotarłam do mety.
Dlaczego nie? To tez zwycięstwo!
A mój czas to 28:49. Cytując Cośkę (Monikę Coś): „Najwolniejsze i najfajniejsze 5 km ever.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz