sobota, 5 lipca 2014

Mango, jogurt grecki





Dawno temu, podczas pobytu w Londynie robiłam zakupy w małym warzywniaku. Zaprzyjaźniony sklepikarz Hindus zagadnął mnie: Dzisiaj mam wyjątkowo pyszne mango. Mango? Nigdy nie jadłam mango. Jak to nie jadłaś? Musisz koniecznie spróbować. Moja żona codziennie zjada jedno mango i ma przepiękna cerę. Powiedział to z taką miłością i podziwem dla żony, że kupiłam mango, uwierzyłam, że czynią cuda dla naszej cery i do dzisiaj to jest mój ulubiony owoc. 


Wiem, że to strasznie pretensjonalne i kosmopolityczne pisać o mango w samym rozkwicie polskiego lata, gdy mamy całe bogactwo rodzimych owoców, ale to jedno mango na straganie Hali Mirowskiej było tak cudownie dojrzałe i kosztowało tylko 3 złote, że nie mogłam się oprzeć.


Jest coś pysznego, co podają w hinduskich knajpkach. Nazywa się mango lassi. Nie mam pojęcia jako to się robi, ale myślę że jestem bliska właściwej receptury.

  • Do miękkiego miąższu mango dodałam
  • 1/3 dużego kubka jogurtu greckiego
  • sok z polówki cytryny
  • oraz kilka łyżek miodu.

Zmiksowałam i wyszło pysznie. Reszta czeka w lodówce, aż pobiegam.

czwartek, 3 lipca 2014

Bób, masło, koperek

Bób zapanował na dobre. Będę go jeść codziennie, dopóki mi się nie znudzi. I nie sądzę by się znudził, zanim minie sezon. I potem będę tęsknić za bobem jak za szparagami.

Dzisiaj nowe towarzystwo:

  • Pół woreczka bobu
  • 4 łyżki masła
  • 2 garście posiekanego koperku.
Wrzucamy bób na osolony wrzątek. Gotujemy 15 min. Odcedzamy. Wrzucamy z powrotem do garnka. Dodajemy masło i przez bardzo krótką chwilę trzymamy na maleńkim ogniu, aż masło się rozpuści. Dorzucamy koperek i energicznie potrząsamy garnkiem, aby wszystkie ziarenka bobu obtoczyły się masłem i koperkiem. Gotowe. Smacznego.


Samsung Irena Women's Run

5 km to nie jest mój ulubiony dystans. Właściwie to mój najgorszy dystans. Jest za krótki, ja się rozkręcam dopiero po 10 km. 5 km jest niewarte odpalania pralki i prania jednej tylko pary skarpetek i trzech sztuk odzieży biegowej, wliczając Shock Absorbera. W ciągu 5. kilometrowego biegu nie zdążą się nawet endorfiny uwolnić. No i najważniejszy powód: nie potrafię i nie lubię tak szybko biegać.  Mój najlepszy wynik na Parkrunie to ledwie 24 minuty, a dałam z siebie wszystko, aż do uczucia mdłości. Dlatego szerokim łukiem omijam 5. kilometrowe biegi, a start rozważam, gdy dystans ma co najmniej 10.

W związku tym nie zapisałam się na Samsung Irena Women’s Run. Ba, nawet się nie zainteresowałam tym biegiem. A przecież mam tyle powodów, żeby w takim biegu uczestniczyć. Dlatego, gdy Dota (OnEginEtaTopa) zapytała mnie czy biegnę,  pomyślałam: może powinnam wziąć udział?

Gdy już zaczęłam zagłębiać się procedurę rejestracji napisała do mnie Joasia z Krakowa (koleżanka i moja stała czytelniczka). Joasia  wygrała pakiet, ale nie mogła wziąć udziału i chciała przepisać go na mnie. Bardzo to było miłe (dzięki Joasiu!) i tym bardziej  zapragnęłam wystartować. Udało się dopełnić wszelkich procedur i odebrałam pakiet startowy wraz z osobistym numerem RunAddict.

Niedziela zapowiadała się mało optymistycznie: 2 godziny przed startem ulewa. Jednak gdy wybiegłam z domu, pojawiło się słońce. Droga z mojego domu do startu to tylko 2 km, z czego większość prowadzi przez Łazienki, więc dobiegnięcie do początku wyścigu było moją rozgrzewką. Gdy przekroczyłam linię startu mieszczącego się przy Agrykoli, przed bramą główną Łazienek, wyszedł mi na przeciw pochód zawodniczek.  Miałam najlepszą pozycję do startu, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby się tam ustawić. Nie chciałam się ścigać. Chciałam wejść w tłum i zobaczyć te wszystkie babeczki. Młodsze, starsze, szczupłe i te mniej szczupłe. Wybiegane i początkujące. W parach, grupkach, grupach. Tych co przyszły dla zabawy, towarzystwa i spędzenia aktywnie niedzieli. I tych co chciały się pościgać ze sobą, czy koleżanką.

Stanęłam na ławce, żeby zrobić zdjęcia. Pot zalewał mi twarz i oczy – po ulewie zrobiło się parno i duszno. Przemysław Babiarz nakręcał do startu. Na trybunie pojawiła się Pani Irena. Wielka postać, której kibicowałam jako mała dziewczynka,  gdy z moim tatą, wielkim kibicem sportu, oglądałam jej starty w czarno-białym telewizorze Fregata.

Podczas startu skupiłam się raczej na zdjęciach niż na bieganiu. Chciałam z dołu „złapać” panią Irenę moim ajfonem, gdy przebiegałam pod trybuną. I przypomniało mi się, kiedy po raz pierwszy ujrzałam panią Irenę na żywo. To był mój pierwszy start w 2008 roku, w NIKE Human Race, (obecnie Biegnij Warszawo). Wystartowałam, bo to był pierwszy Nike Human Race na 10 km. Wcześniejsze, 5. kilometrowe nie uznałam za warte wystartowania. Irena Szewińska stała na kładce dla pieszych na ulicy Czerniakowskiej, tuż za startem. Ogromne przeżycie. To jest mój pierwszy start, pomyślałam, a tam na kładce stoi Irena Szewińska, uśmiecha się i macha wszystkim biegaczom.

W niedzielę też stała, uśmiechała się i machała wszystkim biegaczkom. I po co ja się tak upieram, że nie lubię biegać na 5 km? I dlaczego sobie wmawiam, że muszę się ścigać? Jest piękna, letnia niedziela, idealny dzień, żeby pobiec z dwoma tysiącami  babeczek i mieć frajdę z bycia w tym tłumie. I frajdę z obecności pani Ireny.
Biegłam wiec, podziwiając tłumek wokół siebie. Zobaczyłam dziewczynę z pięknym tatuażem na plecach. Zobaczyłam młodą mamę z wózkiem. Widziałam dziewczynę w przebraniu Myszki Miki. Wydziałam dziewczyny w kolorowych perukach. Chciałam to wszystko złapać, uwiecznić i oddać choć odrobinę tej atmosfery.
Na podbiegu Belwederską musiałam się zatrzymać, zrobić zdjęcie, żeby od razu wrzucić na Facebooka. Ten podbieg też pamiętam z pierwszego startu (Nike Human Race 2008). Byłam dumna z siebie, że nie zatrzymałam się wtedy. I pod wrażeniem widoku tłumu czerwonych koszulek wbiegających pod „słynny podbieg Blewederską”.

Biegłam przed siebie. Zbiegałam na bok. Robiłam zdjęcie. Biegłam dalej. Widziałam dziewczyny, które trochę zaczynały wymiękać i wkurzałam się na swoją nieśmiałość, że nie potrafię podbiec i krzyknąć „Dasz radę! Jesteś dzielna! Już połówka za nami! Teraz będzie z górki!”. Pocieszałam się, że i tak będą szczęśliwe gdy dobiegną. A po biegu będą już planowały następny start. I kolejne treningi, mam nadzieję.

Dobiegłam, nie interesując się zbytnio swoim wynikiem. Po drodze musiałam przecież sfotografować kibicującą dziewczynkę z pomalowaną buzią, która przybija piątki. I bębniarzy którzy grali przy ul. Myśliwieckiej. Lubię bębniarzy. Są idealni jako doping biegowy.

Po minięciu mety spotkałam cały tłum znajomych biegaczek. I biegaczy, którzy tym razem przyszli kibicować. Albo potrzymać plecak z ciuchami na zmianę. Ola Mądzik (Pora na Majora) moja idolka wybiegała 21:22. Nie wiem, czy kiedyś tyle wybiegam. Bo właśnie zrozumiałam, że wcale nie o to mi chodzi. 

Lubię biegać. Lubię wspólne treningi i wybiegania z całą rzeszą nowych i starych znajomych i ciągle pojawiających się nowych grupek biegowych. Lubię endorfiny, które mnie zalewają od piątego kilometra. I lubię niesamowitą energię wspólnego startu. Bez względu na to czy to jest babski bieg na 5 km czy maraton w Luksemburgu.

Lubię rozmawiać o bieganiu. Lubię pisać o bieganiu. I tych „lubię” jest już tak dużo, że wcale nie muszę lubić walczyć ze swoim wynikiem. I nie będę się ścigać. Będę kibicować Oli i wszystkim innym znajomym, którzy kolekcjonują kilometry i walczą ze swoim wynikiem. Ja będę kolekcjonować pozytywne emocje.

Na sam koniec spotkał mnie zabawny incydent. Wracałam już do domu, ale bieg ciągle trwał. Chciałam wracać przez Łazienki i niechcący znalazłam się na końcówce trasy. Zawróciłam i drugi raz, już koło godziny 13, przeszłam linię mety. Jakiś pan mnie zobaczył i powiedział „Gratulacje”. Gratulował mi, że w końcu, po godzinie dotarłam do mety. Dlaczego nie? To tez zwycięstwo!

A mój czas to 28:49. Cytując Cośkę (Monikę Coś): „Najwolniejsze i najfajniejsze 5 km ever.”