W ostatni weekend (20-22 czerwca) rozegrał się turniej w ramach
Mistrzostw Europy w Towerrunningu. Trzy wyścigi, trzy różne budynki, w
trzech różnych miastach, w trzech różnych krajach. W piątek 779 stopni na Danube Tower
(Wieża Dunajska) w Wiedniu. W sobotę AZ Tower w Brnie, 30-to piętrowy, najwyższy budynek w
Republice Czeskiej, w niedzielę 430 stopni do UFO Tower w Bratysławie.
Cel podróży: Bratysława, gdzie
była nasza baza noclegowa i skąd dojeżdżaliśmy na zawody do Brna i Wiednia.
Urocza Bratysława, położona nad pięknym modrym Dunajem. Nad rzeką rozciąga się ogromy most, zwieńczony potężnym pylonem, na którego
szczycie umieszczono okrągły spodek przypominający UFO. Taki oto widok przywitał nas gdy dotarliśmy
wczesnym wieczorem. UFO miało być
miejscem ostatniego wyścigu. Obiekt może nie tak bardzo wysoki, ale wąskie podpory
pylonu trochę przerażały, gdy wyobraziłam sobie wnętrze jednej z nich jako
trasę biegu.
Pierwszy wyścig zaplanowano w
Wiedniu w Donauturm – Dunajskiej wieży radiowo-telekomunikacyjnej, w piątek o
godzinie 18. Wieża została zbudowana w latach 60. z okazji Międzynarodowej Wystawy Ogrodów. W owym czasie była to najwyższa żelbetonowa konstrukcja w Europie.
Ruszyliśmy rano, zaraz po
śniadaniu. Do celu dotarliśmy dość szybko, zatem było całkiem sporo czasu na poszwendanie
się po wiedeńskiej starówce. Przepięknej i pełnej turystów, również polskich. Były seflie, polowanie na darmowe wi-fi. Niektórzy skonsumowali wiener schnitzel, niektórzy szklaneczkę spritzera.
Koło
15 przetransportowaliśmy się na Wyspę Dunajską pod Donauturm. Wysoka budowla z
lat 60. robiła wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robiły jej wnętrzności:
wysoka klatka schodowa bez okien i metalowe schody ze stromymi, wysokim
stopniami. Ponury widok. Spróbowałam wbiec na schody i jakoś nie wydało mi się możliwe,
że mogę biec nimi 30 pięter na samą górą.
Wjechaliśmy na górę windą, w
niepełnym składzie. Niektórzy się obawiali, niektórzy chcieli sobie zachować piękny
widok na koniec jako niespodziankę. A
było co zostawiać. Z góry rozciągał się cudowny, zapierający dech w piersiach
widok na przeogromne, zielone tereny Wyspy Dunajskiej, Dunajskie Centrum
Biznesowe, Dunaj i kanał Dunajski, cały Wiedeń, okoliczne wzgórza i w końcu na
horyzoncie Alpy.
Na dole przybywało zawodników. Przybyła, jako
gość specjalny, Australijka Suzy Walsham, The Queen
of Towerrunning, trzykrotna zwyciężczyni Towerrunning World Cup. Poznałam
naszych faworytów: Piotra Łobodzińskiego i Bartosza Świątkowskiego z 4Flex
Team. Atmosfera była dość swobodna, wręcz piknikowa:
zawodnicy leżeli na trawie, grała muzyka, pod namiotem stała czerwona wanna
(tak, łazienkowa wanna z nóżkami) wypełniona lodem i napojami , w tym również piwem.
Większość zawodników znała się z innych imprez. To dyscyplina raczej niszowa i
popularyzowana dzięki zajawce grupy zapaleńców, którym po prostu zależy na dobrej
zabawie w zaprzyjaźnionym gronie.
Zawodnicy startowali w dwóch
kategoriach: Elita, czyli „wyczynowcy”, w tym nasi faworyci z 4Flex Team, oraz w
kategorii Open , czyli amatorzy, w tym my blogerzy i ekipa Sport Evolution. Wyścig
zaczynała kategoria Open, następnie Elita, przy czym faworyt wyścigu (nasz Piotr
Łobodziński) biegł jako ostatni. Amatorzy
mieli biec w odstępach 15 sekundowych, co oznacza, że mogli poszturchiwać się
na schodach, jeśli słabszy nie chciałby puścić szybszego. Elita miała biec
co 30 sekund i w tym przypadku raczej nie było szans na wyprzedzanie –
zawodnicy mogli skupić się na walce z własnym zmęczeniem.
Ja i Dota startowałyśmy na początku.
I dobrze, bo stres się pojawił. Nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Czy
dam radę biec? Jak długo? Kiedy mi nogi wysiądą? Jak rozłożyć siły? Czy w ogóle
się przejmować, skoro to mój debiut i biegnę kompletnie bez przygotowania.
Wystartowałam. Wbiegłam na schody i
po kilku sekundach zobaczyłam wchodzące przed sobą zawodniczki. Tak, szły nie
biegły. Więc też postanowiłam iść. Ale robiłam to dość żwawo, co drugi stopień,
pomagając sobie rękami i wciągając się po poręczy, że w końcu wyprzedziłam
kilka zawodniczek. Było dość ciemno. Metalowe schody hałasowały w charakterystyczny
sposób. Zawodniczki głośno dyszały, niektóre kaszlały. Ja pewnie też dyszałam,
bo bardzo ciężko się oddychało. Było duszno, czułam w ustach się kurz i
metaliczny posmak. Sztuczne światło w betonowym „kominie” było dość
przygnębiające.
Czułam się jak w thrillerze, w ucieczce przed jakimiś Zombie.
Każdy flajt schodów był numerowany od 1 do 60, co odpowiadało 30 piętrom i strasznie się dłużyło. Około 10 piętra poczułam, że lekko odcina mi nogi.
Zwolniłam, ale nie zatrzymywałam się. W końcu dojrzałam pod sobą Dotę.
Doganiała mnie.
To nie był przyjemny wyścig.
Pomyślałam sobie, co to za dziwna dyscyplina? Nie lepiej biegać na świeżym
powietrzu? W lesie? W parku? Czy choćby w mieście, ale na powietrzu? Jednak
zaletą tego wyścigu jest fakt, że nie twa on długo. Po niespełna siedmiu i pół minutach
byłam na górze. Wybiegłam z betonowego lochu i znalazłam się w przyjaznym
otoczeniu, gdzie była jasna podłoga i dzienne światło. Nogi mi drżały. Czułam
piekący ból w tchawicy sięgający aż do płuc. Nie mogłam złapać oddechu. I nie
mogłam przestać kaszleć. Ale już było po wszystkim. Dostałam wodę. Mogłam
podziwiać cudowny widok. Po 10 minutach nogi przestały drżeć i zaczęły
normalnie działać. I tyle tego wysiłku.
Finisz Elity był spektakularny.
Stałam na górze osłupiała, patrząc jak po kolei wpadają na metę i następnie padają
na ziemię, jakby im ktoś podcinał nogi. Wpadali co 15 sekund i ratownicy
medyczni musieli ich usuwać, dosłownie przeciągać po podłodze, żeby następni mieli
gdzie paść. Bo wszyscy padali i ładnych kilka minut nie byli wstanie się
podnieść. Niektórzy wymiotowali. To chyba normalne po takim wyczynie. Po kilku minutach zalegania wstawali na nogi
i wracali do siebie. To chyba sporo mówi
o wysiłku. Nie jestem pewna czy sama byłabym wstanie tyle z siebie dać.
Wiedeński wyścig wygrał Piotr
Łobodziński, z czasem 3:26:85. Mnie zajęło to ponad 2 razy dłużej. Daniel wbiegł ze znakomitym wynikiem (4:04:13) wyprzedzając, jak się
potem okazało, ponad połowę zawodników z Elity. Wśród kobiet
najszybsza była Adrea Meyr, ultra szczupła Austriaczka. Nasza Polka, Dominika
Wiśniewska-Ulfik była czwarta. Dota była 5 sekund lepsze ode mnie.
Po dekoracji zawodników przeszliśmy
na bankiet w restauracji na szczycie
wieży. Wtedy zrozumiałam dlaczego zawody zaplanowano na godzinę 18. Do
stołów zasiedliśmy koło 22 i ujrzeliśmy pełną świateł wieczorną panoramę Wiednia. A to zupełnie nowe doznanie. Przy
okazji odkryliśmy ze zdziwieniem, że okrągła restauracja obraca się wokół własnej
osi i w czasie nawet niezbyt długiego posiłku można podziwiać całą panoramę Wiednia
nie ruszając się od stołu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz